Na dzisiejszą niedzielę przewidziałem, Drodzy Patafianie, kazanie zerżnięte z Solona. Postanowiłem idąc śladami Willamowitza przygotować parafrazę I Elegii napisanej przez tego członka (sic!) tajnego stowarzyszenia Siedmiu Illuminatich a przechowanej dla potomności w Antologiach Stobajosa, która przystosowana zostanie w ten sposób do użytku Ostatnich Europejczyków z pierwszej połowy XXVII wieku po Solonie. Oto jego nieśmiertelne, acz sparafrazowane słowa:

Panie Dziekanie, Panie i Panowie Profesorowie, Wysoka Rado!
Obym był tam przykry dla wrogów, jak przyjemny jestem dla kolegów,
Ci ostatni niech patrzą na mnie z szacunkiem, a tamci niech nie znają dnia ani godziny.
Przydałoby się trochę kasy, ale jeżeli miałbym dla niej
zaniedbać życie rodzinne, zarabiając się po nocach i weekendach,
to olewam takie zyski, bo i tak w końcu bokiem by mi wyszły.
Tym, co w ręce bez wysiłku wpadnie, też się przecież można cieszyć.
Ale jak ktoś chce robić za bambra, to niech robi!
Z walutą jest już tak, że tyle samo wpada jej do kielni ludzi uczciwych,
ile do portmonetek skończonych kutafonów.
Co za pożytek zresztą z kasy mają tacy, na przykład, lekarze?
Dzieci głupie, samochody drogie w używaniu, domy z konieczności ubezpieczone,
a i tak trzeba dalej starym prykom w odbyty zaglądać.
Ile to się zresztą sam hajsem pocieszysz…
Za chwile ci przyjdzie pismo ze skarbówki albo ZUSu i żegnajcie papiery.
Sam zaniesiesz z (czynnym) żalem w zębach do Pani na wysokim stołku,
byleby więcej nie zadrżeć po otwarciu skrzynki pocztowej na widok
urzędowych pieczęci na korespondencji i sygnatur wiadomych nadawców.
Nikt jeszcze nie zdołał wyłudzać VATu w nieskończoność.
Nawet jeżeli jednemu czy drugiemu udało się umrzeć z pełnymi kieszeniami,
to i tak jego głupie i rozwydrzone dzieci albo wnuki majątek roztrwonią.
A ty nie myśl, że jesteś taki zaje**bisty, bo czytasz (parafrazę) Solona.
Niestety niczym nie różnisz się od reszty ludzkiego stada.
Wszyscy jesteśmy tak samo zadowoleni ze swoich własnych pomysłów na życie,
dopóki nie wpadniemy w gówno pod ich przewodem.
Każdy chory myśli, że wyzdrowieje, że nie trzeba chodzić do lekarza,
bo półmetrowe znamię na plecach na pewno nie jest czerniakiem,
ale odziedziczonym po murzyńskich przodkach klejnotem rodowym.
Bóle w klatce piersiowej to na bank tylko objawy niestrawności.
Każda studencka miernota myśli, że zostanie intelektualistą (om?),
bo wyniki egzaminów to w rzeczywistości wyniki złośliwości egzaminatorów.
Każdy adiunkt z doktoratem myśli, że zostanie Kartezjuszem,
jeśli nie stanie mu na drodze złośliwość i niekompetencja recenzentów.
Pasztety wrzucają na facebooka swoje podrasowane cyfrowo i makeupowo zdjęcia,
myśląc, że ktoś w realu rzeczywiście jest w stanie
pomylić ich kaszalotowawą powierzchowność z photoshopowym avatarem.
Wszyscy żyją nadzieją, że się uda, że będzie lepiej, że jakoś to będzie…
Jeden z tą myślą studiuje medycynę, inny odbywa niezliczone szkolenia,
jeszcze inny pisze wiersze albo gra na akordeonie.
Są tacy, co prowadzą na fejsie fanpejdże śledzące postępy Nowego Porządku Świata
albo ujawniające tajne/przez/poufne zmowy uczestników globalnych i lokalnych Magdalenek.
A wszystko to na nic, bo i tak, jeżeli przyjdzie co do czego,
bez większego oporu zostaną włączeni w szeregi piechoty i będą spełniać
rozkazy swoich oficerów prowadzących,
nawet jeżeli ci każą im robić za mielonkę armatnią.
Życie koniec końców jest zawsze mieszaniną smutków i radości.
Za co byś się nie wziął, nie możesz wiedzieć z góry,
czy nie wbijasz sam przyszłemu sobie rdzawego noża w plecy.
Podążasz drogą pełną dołków przez siebie samego wykopanych
i przechodzisz ciągle pod poustawianymi przez siebie drabinami.
Powodzenia, he, he…

Oto Solone słowo! Ciao!