Motto:
Wiecznie żywy ogień, miara wszystkiego, tak jak miarą bogactwa jest pieniądz.
Czesław Miłosz, Według Heraklita
Jednym z odwiecznych marzeń ludzkości jest marzenie o świętym spokoju. Żeby nie trzeba było spłacać kolejnej raty, żeby żona przestała narzekać na bałagan w domu, żeby nie było kolejnego poniedziałku, itd… Niestety wygląda na to, że o ile się nie okaże, że Jezus rzeczywiście powrócił z mieczem ognistym przy dźwiękach Dies irae i przejął władzę nad światem w oparciu o konstytucję, w której preambule jest tylko jedno zdanie: „Teraz już wszystko będzie dobrze”, o ile, mówię, coś takiego się nie stanie, to święty spokój możemy na zawsze, między bajki włożyć.
Dlaczego? Ano dlatego, że jak mówi Heraklit:
Wojna jest matką wszystkich rzeczy.
Właściwie nie matką tylko ojcem, bo wojna po grecku to polemos, a więc, przynajmniej gramatycznie, mężczyzna. Można by za Sinką tłumaczyć „polemos” jako „bój”, ale nie brzmi to za dobrze. Niestety w polszczyźnie wojna kuca przy sikaniu. Najlepiej na bezczelnego zignorować rodzaj gramatyczny i pojechać tak:
Wojna jest ojcem wszystkich rzeczy i wszystkich królem. Jednych ukazuje jako bogów, a innych czyni ludźmi. Jednych czyni niewolnikami, a innych wolnymi (źródło: Hipolit Rzymski, Obalenie wszelkich herezji, IX, 4).
Bardzo piękny fragment, który by do nas nie dotarł, gdyby nie jeden z ojców Kościoła, Hipolit Rzymski nie postanowił zwalczać herezji sebelianizmu, która miała czerpać inspiracje właśnie z Heraklita. Ciekawe to były czasy – III wiek naszej ery. Rodzi się chrześcijaństwo, ale zanim się urodzi, musi przejść przez kulturowy kanał rodny starożytnej kultury helleńskiej, gdzie zetknąć się musi ze wszystkim, co kiedykolwiek myśleli Grecy.
Powiedziałem ciekawe? No może, ale w tym sensie wszystkie czasy są ciekawe. Zawsze jakaś jedna rzecz się staje, ale zanim się stanie, jest inną rzeczą, i tę inną rzecz musi w sobie pokonać. I wydaje się jej wtedy, że osiągnęła upragniony święty spokój, co oczywiście jest złudzeniem, bo od razu zaczynają się procesy gnilne, które zrobią z niej nawóz dla kolejnych żyjących iluzjami uniwersalności tymczasowych porządków świata:
Życie jest dzieckiem rzucającym kości. Królestwo jest w ręku dziecka. (źródło: Hipolit Rzymski, Obalenie wszelkich herezji, IX, 4).
Tu ciekawostka. W innych tłumaczeniach znajdziecie zamiast „życia” – „wieczność”. Wszystko przez to, że greckie słowo „αἰών” oznacza zarówno życie, w sensie okres życia człowieka („miałem długie życie”), jak i cholernie długi okres czasu, przy pomocy którego łacinnicy średniowieczni próbowali zmierzyć wieczność – in secula seculorum, w miejsce greckiego „εἰς τοὺς αἰῶνας τῶν αἰώνων”. Trudno powiedzieć, w jakim znaczeniu używał tego słowa Heraklit. Chodziło mu o to, że życie ludzie jest czymś przypadkowy i głupawym, czy może o całe dzieje ludzkości?
Zresztą pewnie nawet sam Mistrz Zagadek z Efezu nie wiedział. o które znaczenie słowa „αἰών” mu chodziło. Przemawiał przez niego sam język -„λόγος”, a logos jest czymś tak zawikłanym, że się w niego zaplącze, tego już się nie uratuje. Zresztą z logosem jest jeszcze gorzej niż z aionem. Ten ma z pięćdziesiąt znaczeń, z którym pierwszym jest… „obliczenie”. Logosem nazywali grecy konta bankowe, pewnie w tym sensie, że jest to pewien zapisany w księgach rachunkowych porządek. Każdy z nas ma taką księgę rozrachunkową, do której zawsze mamy dostęp – to jest ta cała dusza właśnie. Nic więcej. Dusza to system wewnętrznych obrachunków, na który składają się odziedziczone po rodzicach debety, spadki, które przyjmujemy z dobrodziejstwem inwentarza, czasem pisma od Kruka. Trochę tego, co sami sobie nagrabiliśmy. Rachunki z drogimi bliskimi i tanimi dalekimi. Cały ten bajzel, jeżeli spojrzeć na niego z zewnątrz, wydaje się rzeczywiście dziecięcą zabawką. Zadajmy sobie zatem Leninowskie pytanie: Co robić? Od czasów Heraklita właśnie utrwaliła się w naszej kulturze odpowiedź: Γνῶθι σεαυτόν! – Poznaj samego siebie!
Te słowa zapisane na bramie świątyni Delfickiego Apollina, miały być, Zadaniem prof. Sinki vel Pimki, sugestią, żeby wchodzący, odpowiednio do swojej własnej nieważności, spuścił powietrze z nadmuchanego w codziennej pogoni za statusem ego i poznawszy swoją małość, tym głębiej ukłonił się przed majestatem z daleka celnego boga przemawiającego w wyroczni. Podobno zresztą tego typu banerów było tam więcej, a wszystkie krótkie:
Poznaj samego siebie! Nic ponad miarę! W ślad za poręką – szkoda!
Takie przykłady podaje Plutarch (O fałszywym wstydzie), który jako kapłan na parafii Delfickiej, musiał je oglądać na własne oczy. Musiały to być zatem nieco weselsze i mniej przerażające odpowiedniki naszych przyparafialnych: „Ratuj duszę swoją!” czy „Memento mori!”. Tak czy owak, największą karierę w filozofii zrobiło hasło nakazujące poznanie samego siebie. Jak należy je rozumieć? Jeżeli dusza, jak to już ustaliliśmy jest wewnętrznym porządkiem, czy nieporządkiem naszych rachunków z innymi i z nami samymi, to w jaki sposób należałoby przystąpić do poznawania samych siebie?
Po pierwsze, należy zapoznać się ze stanem przynależnych do konta nieruchomości, z których najważniejszą stanowi nasze ciało. Niby nic trudnego. Co może być bardzo oczywiste niż własne podroby? A jednak… Z własnego doświadczenia wiem, że pełne zapoznanie się z właściwościami zwłok in spe, przy pomocy których komutujemy z domu do pracy i z powrotem jest czymś, co przychodzi późno. Ja na przykład w wieku lat 38 zorientowałem się, że jestem uczulony na jabłka (albo coś, czym sadownicy je polewają – na jedno wychodzi). Podstawowym objawem uczulenia jest spuchnięcie przełyku wywołujące bardzo nieprzyjemne i niemal odbierające oddech uczucie utknięcia jabłka w gardła w przełyku. Myślicie, że trudno taki objaw przegapić… Ja przegapiałem go przez jakieś 30 lat i rzeczywiście myślałem, że jabłka utykają mi w przełyku. Nieco wcześniej zorientowałem się, że moje lewe biodro jest wykoślawione, i że stawiając lewą stopę na pedale… spokojnie spokojnie… roweru, muszę ją ułożyć na zewnętrznej części jego, bo inaczej nie będę w stanie nacisnąć na pedał. Aż strach jakie objawienia czekają na mnie po przekroczeniu Rubikonia nieuniknionego czterdziestaka. Trudno jest poznać samego siebie, nawet pod tym najprostszym względem.
Potem trzeba by przyjrzeć się temu, co odziedziczyliśmy po przodkach i temu, co odebraliśmy od naszych wychowawców. Od tego rodzaju poznania samego siebie zaczynają się Rozmyślania Marka Aureliusza:
Dziadkowi Werusowi zawdzięczam łagodność i równe usposobienie. Dobremu imieniu ojca i pamięci o nim — umiłowanie skromności i charakter męski. Matce — ducha pobożności i dobroczynności. I odrazę nie tylko do wyrządzania krzywdy, lecz także do myśli o niej. Nadto sposób życia prosty, daleki od zbytku ludzi bogatych, Pradziadkowi zawdzięczam to, żem do szkoły publicznej nic chodził, lecz miałem dobrych nauczycieli w domu; zawdzięczam mu też nabycie przeświadczenia, że powinno się na to nie żałować grosza. itd. [Marek Aureliusz, Rozmyślania I]
Można by tak przedzierać się przez kolejne zapisy księgowe, ale wielkich szans na powodzenie takiej wyprawy w duszne zakamarki naszego osobistego logosu raczej dać nie można. Sam Heraklit chociaż stwierdza, że szukał siebie (ἐδιζησάμην ἐμεωυτόν, fr. 101), to chyba całe te poszukiwania nie poszły najlepiej, skoro doprowadziły cienistego (ὁ Σκοτεινός) mędrca do takiego oto wniosku:
Nawet gdybyś przewędrował wszystkie ścieżki, nie odkryjesz granic duszy – tak głęboki jest jej logos (βαθὺν λόγον ἔχει).
Przymiotnik βαθύν (świetna nazwa dla hipsterskiego Snikersa – zaklepuję!) oznacza w dialekcie jońskim to, co spoczywa na samym spodzie, w głębinach, na dnie, przy samych fundamentach. Może się też odnosić do tego, co późne, co przychodzi na samym końcu. Jednak droga w górę i w dół jest ta sama (fr. 60), a początek i koniec schodzą się na obwodzie koła (fr. 103). Fundamenty duszy powinny wobec tego leżeć przed naszymi oczami, ale:
Większość ludzi nie rozpoznaje napotykanych rzeczy, ani też nie pojmuje dotyczących ich wyjaśnień, dając wiarę własnym fantazjom (fr. 17).
Dusza nie ma żadnego fundamentu na którym mogłaby spoczywać i dlatego jak głęboko byśmy w nią się nie zapuszczali, nigdy nie sięgniemy nieistniejącego dna. W duszy nic nie spoczywa, albo inaczej:
[Wszystko] zamiera w poruszeniu (μεταβάλλον ἀναπαύεται).
Wszelka statyczność, nieodmienność jest rodzajem produktu ubocznego, albo stanu tymczasowego. Tym, co naprawdę trwałe jest rozpad i przemiana.
Zbigniew Herbert myślał, że istotą doskonałą jest kamień:
Kamyk jest stworzeniem
doskonałym
równym samemu sobie
pilnujący swych granic
wypełniony dokładnie
kamiennym sensem
A może patrząc na kamień powinniśmy raczej dostrzegać wielką, łamiącą kamienne serce tęsknotę za byciem magmą wypływającą z wnętrzności ziemi, za zderzeniem z asteroidą, za trafieniem do pieca martenowskiego. Cieszy go każdy powiew wiatru i każda spadająca kropla deszczu, bo każde z nich przemienia kamień po trochu i pozwala mu uczestniczyć w przemianie.
Świat, ten sam dla wszystkich, nie jest dziełem ani żadnego z bogów, ani żadnego z ludzi, lecz był nim zawsze i jest, i będzie ogień (πῦρ) nieśmiertelny, rozbłyskujący rytmicznie (μέτρα) i gasnący rytmicznie (słynny fr, 30).
Kto szuka dna ludzkiej duszy, jej wiecznego fundamentu na którym mogłaby spoczywać nieporuszona, ten chce rzeczy równie odrażającej jak kamień leżący na kominku, albo wypchane zwierze na ścianie. Jeżeli masz kamień na kominku, to bądź pewny, że modli się on o to, żeby twój dom stanął w płomieniach. Jeżeli masz wypchanego ptaka na ścianie, to wiedz, że życzy ci on jak najszybszej śmierci, a ratunku upatruje dla siebie w twoich spadkobiercach, którzy wyrzucą go na śmietnik, gdzie robaki-anioły przywrócą jego szczątki życiu i pozwolą mu powrócić do wielkiej płonącej rzeki przemian, w której:
Ogień [jest] sprawiedliwą powinnością wszystkiego, a wszystko jest wymianą ognia, jak towary za złoto, złoto za towary (fr. 90 – tłum. Adam Czerniawski).
Jeżeli zatem chcesz sprawiedliwości, świętego spokoju i spełnienia, to jedyną drogą do tego jest samolikwidacja. Słowo to wprawdzie oznacza etymologicznie upłynnienie, ale w kontekście Heraklitejskiego przenikania się metafor wodnistych (wszystko płynie) i płomiennych (wszystko jest ogniem) ta niedogodność etymologiczna traci na znaczeniu. A jeżeli ktoś nie jest zdecydowany na krok tak radykalny, to czy pozostaje mu już tylko pogodzić się z przypadkowym kształtem jaki przybrało jego życie? Czy może już tylko kontemplować przypadkowość rysów swojej twarzy? Powiedziałem: „Swojej”? Jakie one jego?! Część po matce, część po ojcu, a część po dziadku alkoholiku. Co w tym wszystkim jest jego? On może po prostu nie okazać się s….synem. Może spłacić długi po niezbyt rozważnych praszczurach, a swoim dzieciom zostawić porządek w dokumentach. Całe szczęście, że po przekazaniu rachunków będzie nieodwracalnie martwy, bo inaczej musiał by patrzeć na kolejne fale spowodowanej brakiem uwagi i nadmiernym spożyciem alkoholu entropii. Już mu będzie weselej pośród robaków, niż pośród własnych spadkobierców. Ciao!