Ostatnio w Muzeum Śląska Opolskiego wystąpił Mariusz Bodynek. Mariusz to nasz student, którego zawsze uważałem za człowieka bardzo inteligentnego i bardzo odważnego jednocześnie. Pamiętam jak kiedyś wygłosił referat, w którym wykazywał, odnosząc się do bardzo żywych wtedy (tzn. za pierwszego PISu) sporów lustracyjnych, że wszystkie najważniejsze teorie moralne wytworzone przez filozofię Zachodu zgodnym chórem potępiają działalność donosicielską. Wiedział, że naraża się tym wystąpieniem obecnym wówczas na sali możnym filozofii opolskiej. Z prostotą odpierał ich ataki, wykazując ich miałkość, bo, o ile dobrze pamiętam, sens tych ataków sprowadzał się głównie zarzutów w rodzaju: „Pan tych czasów nie pamięta” albo „Co taki gówniarz może wiedzieć o PRLu” itd. Na zajęcia przychodził zawsze z otwartą, ale nie pustą głową. Krótko mówiąc: Mariusz Bodynek to człowiek poważny i inteligentny. Ale do rzeczy.
Mariusz przyjechał i wygłosił w Muzeum Śląska Opolskiego wykład pt. Istnienie Boga. Dogmat wiary czy prawda rozumu. Towarzysząca mu Metafizyka Krąpca pozwalała snuć wielce prawdopodobne przypuszczenia na temat kierunku, w którym pójdzie jego rozumowanie. No i rzeczywiście, Mariusz starał się udowadniać istnienie Boga pojętego jako istota najwyższa, do której istoty należy istnienie. Prowadziłem tamto spotkanie, ale trudno mi się było skupić. Byłem niewyspany i roztargniony, które to roztargnienie prelegent wziął chyba za rodzaj rozdrażnienia. W każdym razie podczas dyskusji nie chciałem się pogodzić ze oplecionym pajęczynami rodem ze średniowiecza sposobem argumentowania prelegenta. A sposób ten był mniej więcej taki. Jeżeli jesteś gotów przyznać, że realnie istnieją jakieś przedmioty poza twoją świadomością, to będziesz musiał również uznać, że istnieje byt, do którego istoty należy istnienie, bo istnienie żadnego z przedmiotów poszczególnych samo się nie wyjaśnia. Podczas dyskusji twierdziłem, że prelegent nie może przypisywać ludziom żadnych poglądów na temat bytów, bo normalni ludzie nie posługują się słowem byt, bo to pojęcie nie ma swojej infinitacji itd. itd. Muszę się przyznać, że strzelałem trochę na ślepo, ale byłem uczciwy w tym sensie, że rzeczywiście coś mi się w tej argumentacji nie podobało. Dopiero po opuszczeniu murów Muzeum zrozumiałem o co mi chodziło, ale już było za późno wyjaśniać. Moje wątpliwości dotyczyły wniosku, do którego prowadziło Mariuszowe rozumowanie. Wnioskiem tym było stwierdzenie istnienia bytu, do którego istoty należy istnienie, która to istota jest gwarantem porządku nie tylko kosmicznego, ale i moralnego. To ostatnie wynika zresztą już z tego, co mówi on już na wstępie, wyjaśniając, że jeśli jego rozumowanie jest poprawne, to nie będzie to bez znaczenia dla uznania istnienia porządku moralnego itd. Tym, co wydaje mi się tutaj wątpliwie jest nie samo istnienie świata realnego, a może i bytu, do którego istoty należy istnienie, ale to, że byt ten wielkim organizatorem świata. Czy byt w pełni samoistny nie mógłby być bytem niedoskonałym, dziurawym, królem niepokoju, rodzajem neurotycznego rodzica wybuchającego w chwilach słabości biblijnych rozmiarów gniewem na swoje nieświadome ukrytych przyczyn jego niezadowolenia potomstwo. To, co realne może przecież być niedokończończone, ułomne i pełne sprzeczności. Podobne podejrzenie rzucił na rzeczywistość porucznik Gregory, bohater Śledztwa Stanisława Lema:
Jeżeli świat nie jest rozsypaną przed nami łamigłówką, tylko zupą, w której pływają bez ładu i składu kawałki, od czasu do czasu zlepiające się przez przypadek w jakąś całość? Jeżeli wszystko, co istnieje, jest fragmentaryczne, nie donoszone, poronne, zdarzenia mają koniec bez początku albo tylko środek, sam przód albo tył, a my wciąż segregujemy, wyławiamy i rekonstruujemy, aż zaczynamy widzieć całe miłości, całe zdrady i klęski, chociaż naprawdę jesteśmy cząstkowi, byle jacy. Nasze twarze, nasze losy urabia statystyka, jesteśmy wypadkową ruchów brownowskich, ludzie to nie dokończone szkice, przypadkowo zarysowane projekty. Perfekcja, pełnia, doskonałość — to rzadki Wyjątek, zdarzający się tylko dlatego, że wszystkiego jest tak niesłychanie, niewyobrażalnie wiele! Olbrzymiość świata, nieprzeliczalna jego mnogość jest automatycznym regulatorem codziennej zwyczajności, dzięki niej uzupełniają się pozornie luki i wyrwy, myśl dla własnego zbawienia odnajduje i scala odległe fragmenty. Religia, filozofia są klejem, wciąż składamy i zbieramy rozpełzające się w statystykę ochłapy, żeby je złożyć w sens, jak w dzwon naszej chwały, żeby odezwały się jednym, jedynym głosem! Tymczasem jest tylko zupa. Matematyczny ład świata to nasza modlitwa do piramidy chaosu. [Stanisław Lem, Śledztwo]
Wiem, że byt doskonały nie może okazywać słabości, a niestałość, kłamliwość, gniew – wszystkie te rzeczy, które chcę mu przypisać nie zgadzają się jego doskonałością, bo oznaczają słabość właśnie. Tego nauczył nie Anzelm z Aosty. Ale czy żeby być żywym, nie trzeba być słabym na taki właśnie sposób? Czy doskonałość nie jest właściwością rzeczy martwych takich jak kamienie, i to bez względu na to, czy leżą przy drodze, czy wykuto z nich Pietę watykańską? Czy może w ogóle istnieć istota żywa skończenie doskonała? Czy Bóg doskonały nie jest Bogiem martwym? Czy do istoty bytu doskonałego nie należy to, że jest on w jakimś sense niekompletny, tak jak niekompletna jest Pietà Rondanini albo Contrapunctus XIV z Bachowskiej Sztuki fugi?
Co wy na to? Komentujcie pod tekstem, bo Mariusza chyba nie ma na facebooku, a chciałbym żeby włączył się do dyskusji. Macie tam moduł do komentowania Disqus, więc możecie lecieć kontem facebookowym, albo jakimkolwiek innym.
Macie tutaj zapis audio wydarzenia. Niestety jakość nie jest zbyt wysoka.
Dam konia z rzędem (albo podwójny bilet do kina, na basen, jaccuzzi, na romantyczną kolację, kartę upominkową do księgarni, do sklepu odzieżowego albo całej grupie z jednego roku filozoficznego bilet na seans „Bóg nie umarł” lub na inny seans:)) temu, kto wykaże, że to rozumowanie jest błędne.
Przedstawiony podczas wykładu dowód na istnienie Boga brzmi:
1. Istnieją rzeczy empiryczne
2. Żadna z rzeczy empirycznych nie istnieje na mocy własnej istoty-natury, czyli istnienie nie jest realnie tożsame z naturą tej rzeczy (ponieważ jest zmienna, powstaje, ginie; a ponadto, gdyby istnienie należało do jej istoty, to istnienie wyczerpałoby się w jej istocie i nie mogłyby istnieć inne, odrębne rzeczy empiryczne itp.)
3. W rzeczy empirycznej znajduje się taki czynnik bytowy (istnienie), którego racja bytu nie znajduje się w tej rzeczy (zwróć uwagę, że drugi obok istnienia czynnik bytowy, tzn. istota-zdeterminowana w sobie treść rzeczy-natura-czyjaktoCOŚchcesznazwać rzeczy empirycznej jest samozrozumiała i w sobie konieczna, a wobec tego nie potrzebuje wyjaśnienia odnoszącego się do czegoś poza sobą, poza immanentną strukturalizacją rzeczy)
UWAGA: teraz najważniejsze pytanie, na które musisz sobie odpowiedzieć, by przejść do następnego punktu: czy interesuje cię wyjaśnienie istnienia rzeczy empirycznej – nie chodzi o to, czy pragniesz poczucia porządku moralnego, stabilności, nadziei itp., tylko czy interesuje cię ta jedna kwestia: wyjaśnienie istnienia rzeczy empirycznej. Jeżeli tak, to idź dalej:
4. Istnienie rzeczy empirycznej jako czynnik bytowy par excellence realny (nie znamy niczego bardziej realnego i namacalnego niż właśnie istnienie rzeczy), musi mieć swoją równie realną przyczynę poza rzeczą empiryczną, bo w przeciwnym razie należałoby uznać, że istnienie rzeczy empirycznej, skoro nie pochodzi od niej, to musi pochodzić z niebytu-nieistnienia-nicości-czyjaktoNICchcesznazwać.
5. A zatem jeżeli wyjaśniasz istnienie rzeczy empirycznej i jeżeli chcesz to wyjaśnienie uniesprzecznić, czyli wyjść z obszaru absurdu (przyczyną bytu jest niebyt), to musisz podać realną przyczynę istnienia rzeczy empirycznej. Tą realną rzeczą empiryczną nie może być inna rzecz empiryczna, bo ona sama wymaga wyjaśnienia, tą rzeczą może być tylko byt, który istnieje na mocy swej istoty, a więc w aspekcie istnieniowym jest samozrozumiały. Tym bytem jest Absolut-Byt konieczny-Bóg-czyjaktąTRANSCENDENCJĘchcesznazwać.
Podsumowując: jeżeli nie kwestionujesz istnienia rzeczy empirycznych, jeżeli nie kwestionujesz przygodności rzeczy empirycznych, interesuje Cię wyjaśnienie spostrzeżonego istnienia rzeczy empirycznej, to twierdzę, że nie masz alternatywy: musisz przyjąć istnienie Boga jako racji koniecznej i ostatecznej istnienia rzeczy. I nie jest prawdą, że przyjmujesz jakąś specyficzną terminologię – racja w sobie, racja poza sobą, byt, przyczyna wszystkiego, przyczyna całości itp. – nic z tych rzeczy, tu chodzi wyłącznie o wskazanie adekwatnego i zarazem realnego elementu przyczynowego najbardziej narzucającego się faktu, jakim jest istnienie rzeczy. Jeżeli uważasz, że potrafisz wykazać, że przyjmując przesłanki o istnieniu rzeczy empirycznych i ich przygodności, można zakwestionować wniosek, że Bóg istnieje, to zaprezentuj swoje rozumowanie, a być może zostaniesz zwycięzcą konkursu.
W sprawie niedoskonałości Boga wypowiem się w innej wolnej chwili.
Pozdrawiam
Mariusz
Mariusz! Nie wchodzę w subtelności i atakuję założenie tkwiące w drugim wierszu dowodu. Otóż moim zdaniem nie istnieją żadne „istoty-natury” rzeczy. Jeżeli tak, to nic nie istnieje na mocy swojej natury. Tzw. natura to tylko pewna pragmatycznie ustabilizowane semantyczna nakładka na rzeczywistość. Mówisz „Rzecz istnieje”. Dobrze. Mówisz nie istnieje z natury. Tutaj to już problem.
Inaczej mówiąc: Kiedy mówisz, że do natury czy istoty rzeczy nie należy istnienie, to jedynym sensem jaki mogę temu przypisać jest taki oto: Istnienie nie wchodzi do definicji żadnej rzeczy, bo do definicji wchodzą tylko cechy (predykaty), a istnienie to nie predykat. Istnienie w jakimś sensie do każdej klasycznej definicji ale jako łącznik (np. Człowiek JEST zwierzęciem rozumnym). Definicja zawierająca istnienie w definiendum byłaby nieskładna (Bóg jest jest).
I jeszcze inaczej. Jestem skłonny zgodzić się, że istnienie coś większego od nas i niezależnego od nas, ale nie godzę się, żeby to coś miało jakąkolwiek naturę.
Troszkę chaotycznie, ale masz odpowiedź.
Chciałbym rozpocząć odniesieniem się do następującego zdania: „Definicja zawierająca istnienie w definiendum byłaby nieskładna (Bóg jest jest)”. Może tak byłoby lepiej: „Bóg jest istnieniem”? Sprawa jest bowiem taka (posłużę się tu cytatem z Kazimierza Kłósaka):
[…] musimy zauważyć, że jeżeli czemuś przysługuje możność istnienia i nieistnienia w całym posiadanym przez niego bycie, to tego stanu ontycznego nie możemy sobie inaczej wytłumaczyć, jak zakładając, że istnienie nie należy do jego istoty. Gdyby bowiem istnienie należało do istoty tego czegoś, musiałoby ono zawsze istnieć i nie wchodziłoby zupełnie w rachubę możność jego nieistnienia […]. Musimy jeszcze zauważyć, że jeżeli się utrzymuje, że do istoty omawianych przez nas bytów nie należy istnienie, to z koniecznością logiczną musi się przyjąć, że rację swego istnienia mają one nie w sobie, lecz poza sobą, i są bytami bezwzględnie pochodnymi, bytami „ab alio”, które […] ostateczne wytłumaczenie mogą mieć tylko w bycie istniejącym z siebie, odznaczającym się pierwotnością bytową, w bycie „a se”.
(K. KŁÓSAK, Próba uściślenia argumentacji za realnością aspektu przygodności rzeczy, w: W kierunku Boga, red. B. Bejze, Warszawa 1982, s. 209-210).
Podstawową zasadą wszystkich „dróg” Akwinaty, to zasada racji dostatecznej. Wszystko musi się jakoś wyjaśniać, musi mieć swoją rację. Są to racje albo wewnętrzne albo zewnętrzne. Skoro tak, to zadajmy sobie następujące pytanie: „Dzięki czemu (gr. dia ti?) rzeczy istnieją? Czy dzięki sobie samym? Przyjmując, że tak, to istnienie byłoby skutkiem tego czym są. Np. Istnienie krzesła byłoby skutkiem tego, że dany byt jest krzesłem. Wobec tego nielogiczne byłoby nawet pomyśleć, że dane krzesło mogłoby przestać istnieć, bo istnienie byłoby definicyjnie związane z pojęciem krzesła. Jak to zauważą Kłósak: „nie wchodziłoby zupełnie w rachubę możność jego nieistnienia”. Jest to jednak oczywiśty fałsz. Dlatego należy uznać realną różnicę pomiędzy istnieniem, a tym, co trochę tajemniczo brzmi, mianowicie „naturą” (czy „istotą”) bytu. Ta natura/istota to nic innego, jak „zespół cech” danego przedmiotu. Czyli to, że coś ma taki a nie inny kształt, jest zrobione z tej, czy owej materii (np. drewno, plastik, metale, itd.). Skoro jednak byt, który nie jest konieczny, nie istnieje sam z siebie, to musi istnieć dzięki czemuś innemu. Idąc dalej, Pan doktor stwierdza: „Mówisz nie istnieje z natury. Tutaj to już problem”. W powyższym kontekście nie widzę tu jednak problemu. Albo coś istnieje samo z siebie, albo nie. Z „siebie”, czyli ze swej natury, czyli z tego, że coś jest właśnie tym, a nie czymś innym. Czy z samego pojęcia, 500 dolarów w mojej kieszeni, mogę wnioskować o istnieniu w mojej kieszeni 500 dolarów?
Wobec tego, jeśli nie chcemy odrzucić zasady racji dostatecznej, to (używając wyrażenia Kłósaka) „z koniecznością logiczną musi się przyjąć, że [rzeczy] rację swego istnienia mają […] nie w sobie, lecz poza sobą”. Czy jest jednak możliwe to, aby wszystko było tego typu rzeczą (że nie istnieje dzięki samemu sobie)? Nie można przecież udzielić tego, czego się nie ma. Można np. znaleźć biologiczne wyjaśnienie tego, dlaczego mam taki a nie inny kolor skóry, ale co sprawia, że tu i teraz ja istnieję? Dlaczego te rzeczy wokół nas istnieją, skoro istnienie nie pochodzi od nich samych? Otóż nie może być tak, że wszystkie byty, są tego rodzaju, że istnienie w nich jest realnie różne od ich natury (czy istoty/zespołu cech). Jest coś, co istnieje z siebie samego, czyli jest czystym „oceanem istnienia” bez granic, tak, że (i tu przydam Panu rację) również „nie godzę się, żeby to coś miało jakąkolwiek naturę”. W takim sensie, że prócz istnienia byłoby w Bogu coś jeszcze realnie różnego. Bóg jest istnieniem (Jam JEST, który JEST Wj 3,14) i w każdej chwili utrzymuje w istnieniu to wszystko, co nie jest samym istnieniem.
Możliwe są przedmioty, które mają określoną istotę, ale brakuje im istnienia (byty mentalne, lub omawiane 500 dolarów w kieszeni, które chciałbym mieć). Czy jest możliwy też taki byt, który nie różniłby się swoją naturą od swego istnienia, tak że w zasadzie możemy powiedzieć, że coś po prostu jest istnieniem i na tym koniec? Otóż gdyby nie było takiego bytu, to nie powinno istnieć nic, w czym istnienie jest różne od natury (co jest jawnie fałszywe).
Jak wskazywałem w muzeum: Jedynym wyjściem dla przedstawicieli ateizmu jest odrzucenie zasady racji dostatecznej i uznać, że istnienie rzeczy nie domaga się wyjaśnienia. Ani zewnętrznego (bo to postuluje Boga), ani wewnętrznego (bo to czyni z samej tej rzeczy Boga).
Ani grosza umiarkowania w tych komentarzach:) Widać, że nie trenujecie lapidarności na Twitterze.
Chcialem dokladnie wyjasnic, skad sie co bierze. Stad w moim poscie zastepowanie jednych wyrazen drugimi i szerokie objasnienia. Niemniej cala kwestia jest dosc prosta. ISTNIENIE rzeczy takze domaga sie wyjasnienia. Nie tylko to, jak swiat powstawal i jakie nim rzadza prawa (to przedmiot badan nauk szczegolowych), ale takze to dlaczego w ogole cos ma miejsce. Jakim prawem rzeczy w ogole sa? Te racje, dzieki ktorej wszystko istnieje, nazywamy Bogiem. Tak w najwiekszym streszczeniu, przedstawia sie dowod kontyngencjalny znany bardziej jako „trzecia droga” Tomasza z Akwinu.
Marcin, dziękuję za odpowiedź. Z co najmniej dwóch powodów nie spełnia ona wymogu konkursowego.
1. Jeżeli mówisz „nie istnieją żadne natury-istoty”, to w gruncie rzeczy kwestionujesz punkt pierwszy dowodu, czyli to, że rzeczy empiryczne istnieją. Nie możesz bowiem stwierdzić istnienia czegokolwiek, nie wskazując jednocześnie jakiejś treści tego istnienia; nie ma nagiego, beztreściowego istnienia, ono zawsze współwystępuje z jakimś „zespołem cech”. Co więcej: pojęcie „rzeczy” reprezentuje właśnie tą treściową stronę czegoś istniejącego, dlatego jeżeli zgadzasz się, że rzeczy empiryczne istnieją, to zgadzasz się, że jakieś treści (natury-istoty) istnieją. Mówiąc „natura-istota” nie mam nic innego na myśli, jak właśnie jakąś treść i jakiś „zespół cech”, który choć nie zawsze jest poznany, zawsze jest jakoś dostrzeżony przy afirmacji istnienia rzeczy. Przykłady: ten oto Marcin (taka rzecz, czyli treść-natura-istota) istnieje; to oto biurko (taka treść-natura-istota) istnieje itd. Jeżeli więc nie jest to tylko czepianie się słów, to zastąp sobie owe źle kojarzące Ci się określenia jakimś odpowiednikiem „zespołu cech”, „treści”, np. esencją; (swoją drogą mam wrażenie, że H. Putnam w swoim artykule o mózgach w naczyniu używał pojęcia „istota” – taki syntaktyk, a takie bezeceństwa mu w głowie). Założenie w drugim wierszu, które zaatakowałeś, przyjąłeś w wierszu pierwszym. PODSUMOWUJĄC: albo odrzucasz istnienie rzeczy empirycznych albo uważasz, że można stwierdzić jakieś istnienie beztreściowo. Jeżeli to pierwsze, to dyskwalifikujesz się jako uczestnik konkursu, jeżeli to drugie, to jeżeli wskażesz mi taką rzecz, która istnieje i nie ma żadnej cechy (treści-natury-istoty, zwał jak zwał), to uznam Twoje zwycięstwo.
2. I teraz sprawa bardziej techniczna, ale bardzo ważna: „jest” w sądach podmiotowo-orzecznikowych nie spełnia funkcji „istnieje” i nie daje się sprowadzić do „istnieje”. „Jest” w tych sądach jest łącznikiem zdaniowym, spełnia funkcję asercji zdaniowej, czyli przyporządkowuje cechę podmiotowi i poszerza znajomość „natury” tego podmiotu, ale w żadnym razie nie stwierdza istnienia tej rzeczy. Nawet zdanie: „Jan oddycha” nie jest stwierdzeniem istnienia Jana, ale jego cechy, a istnienie jest tu tylko dorozumiane psychologicznie. Sądu egzystencjalnego nie można sprowadzić do sądu podmiotowo-orzecznikowego, dlatego „Bóg istnieje” nie może być przetransformowane nawet na zdanie „Bóg jest istniejący”. To ostatnie albo nie oddaje sensu sądu egzystencjalnego, bo wyraża jedynie jakąś przynależności cechy do podmiotu (zważ antyanzelmiańskie argumenty np. Smullyana, który wprowadza do pojęcia jednorożca „istniejący”, a i tak zaprzecza – słusznie –, aby z takiego pojęcia „istniejący jednorożec” mogło wyniknąć istnienie), albo wyraża pleonazm, czyli „Bóg istniejący istnieje”. A zatem racja: istnienie nie wchodzi do definicji żadnej rzeczy, ale też nie wchodzi do żadnej definicji jako łącznik.
dlaczego akurat przyczyna rzeczy jest byt, „ktory istnieje na mocy swej istoty”? Lezy tu chyba jakies ukryte zalozenie, ze swiat jest jak polprosta a punktem, z ktorego wychodzi musi byc bog. rownie dobrze mozna uznac, ze byt pochodzi od „niebytu”, definiujac ow niebyt jako inny sposob istnienia. natomiast nie rozumiem pojecia istoty („zdeterminowana w sobie treść rzeczy-natura-czyjaktoCOŚchcesznazwać rzeczy empirycznej jest samozrozumiała i w sobie konieczna”). wyjasnij prosze.
Pani Joanno, dziękuję za zainteresowanie się tematem i podjęcie dyskusji.
Ma Pani wątpliwości co do wniosku rozumowania, w którym przyjmuje się, że coś istnieje na mocy swej istoty. Dopatruje się Pani także ukrytego założenia, zgodnie z którym świat jawi się jako półprosta…Proponuje Pani przyjęcie alternatywnej wersji eksplanacyjnej, w której „niebyt” miałby znaczyć „jakiś inny sposób istnienia”. Otóż, wniosek o istnieniu bytu istniejącego na mocy swej natury (lub istoty) wynika logicznie z przyjętych przesłanek, o ile rzeczy nie pochodzą, jak Pani zasugerowała, z niebytu i o ile odrzucamy regres w nieskończoność, czyli zgadzamy się na kolejną Pani sugestię, że świat mógłby być „prostą”, a nie „półprostą”. A zatem jeżeli rzeczy nie pochodzą z niebytu i przyczyny nie idą w nieskończoność, to muszą pochodzić od bytu, który jest samoistny – tu jak rozumiem, jest zgoda (a raczej zrozumienie). Pani zaś sugeruje, że mogłyby pochodzić z niebytu i mogłyby iść w nieskończoność. Czy zatem mogą? Po pierwsze, nie mogą pochodzić od niebytu, o ile przez ten „niebyt” rozumiemy absolutny brak istnienia (w przeciwnym razie mielibyśmy absurd, konstrukcję wewnętrznie sprzeczną, czego – od razu na wszelki wypadek dodam – nie można zaakceptować, ponieważ wówczas dyskusja staje się bezsensowna i niedorzeczna). Jeżeli zaś przez „niebyt” mamy rozumieć, zgodnie z Pani sugestią, „jakiś sposób istnienia”, wówczas nie mówimy o niebycie w sensie absolutnym jako o nicości, ale w sensie względnym jako o odrębnym bycie w stosunku do innego bytu, czyli np. ta rzecz nie jest tą samą rzeczą, co tamta rzecz, więc jest nie-tym bytem, w skrócie nie-bytem. Ale takie postawienie sprawy wcale nie uchroni Pani przed niechcianym przyjęciem istnienia Boga, gdyż właśnie On jest nie-tym bytem, co wszystkie rzeczy empiryczne. Po drugie, wyraziła Pani dość adekwatną metaforę wizji świata (o półprostej), która wyłania się z przeprowadzonego rozumowania. Ta wizja bierze się z odrzucenia regresu w nieskończoność. Można odrzucić istnienie Boga, wybierając regres w nieskończoność, ale wtedy nie tylko nie wyjaśniamy skutecznie faktu istnienia rzeczy empirycznych (bo w ciągu nieskończonym zawsze będzie istniała jakaś rzecz empiryczna, która będzie wymagała wyjaśnienia), ale co ważniejsze, wówczas musimy dojść do wniosku, że nic nie istnieje, ponieważ, skoro przyczyna istnienia rzeczy empirycznej w ciągu przyczynowo-skutkowym jest n-ta, to jeszcze nie zaistniała ta rzecz empiryczna, a jeżeli ona nie zaistniała, to i jej skutki nie zaistniały, w tym wszystkie znane nam rzeczy (gdy nie ma pierwszej przyczyny, a łańcuch przyczynowy biegnie w nieskończoność, to nie ma przyczyn pośrednich, a więc i skutków). Zdecydowanie się na regres w nieskończoność prowadzi więc do epistemologicznego kryzysu oraz do ontologicznej niedorzeczności. Podsumowując: z niebytu w sensie właściwym nie może nic pochodzić (chyba, że jest to nie-byt aspektowny, wyrażający odrębność bytową, ale wtedy nie neutralizujemy potrzeby odwołania się do Boga w wyjaśnieniu), z kolei świat jako „półprosta” to nie tyle założenie, ile logicznie uzasadniony wniosek, że łańcuch przyczynowo-skutkowy musi mieć swój początek (świata jako prostej nie można pogodzić z faktem istnienia rzeczy empirycznych).
Mam nadzieję, że te wyjaśnienia coś rozjaśniły, a jeżeli nie, to proszę dalej drążyć i dociekać.
Pozdrawiam
Doszła do Pani moja odpowiedź?
Nie wiem, co się stało z moją odpowiedzią, pewnie skryła się ze wstydu, że jest mało twitterowa. Więc krótko:
1. Wniosek o bycie, który istnieje na mocy swej istoty, jest logicznym następstwem koniecznego zatrzymania regresu w nieskończoność w łańcuchu przyczynowo-skutkowym (jeżeli się go nie zatrzyma, to „unicestwi się” aktualnie istniejące skutki – z tego wyłania się ta „półprosta”, o której Pani mówi)
2. Jeżeli można równie dobrze uznać – jakby Pani chciała – że byt pochodzi od „niebytu” zdefiniowanego jako inny sposób istnienia (czyli nadajemy mu znaczenie względne, a nie absolutne), to za ów „niebyt” trzeba i tak będzie uznać byt istniejący na mocy swej natury, czyli Boga, który właśnie w ten inny sposób istnieje niż wszystkie byty empiryczne.
3. Wyjaśnienie pojęcia istoty na użytek dyskusji: patrz mój komentarz do Marcina Pietrzaka.