Ostatnio w Muzeum Śląska Opolskiego wystąpił Mariusz Bodynek. Mariusz to nasz student, którego zawsze uważałem za człowieka bardzo inteligentnego i bardzo odważnego jednocześnie. Pamiętam jak kiedyś wygłosił referat, w którym wykazywał, odnosząc się do bardzo żywych wtedy (tzn. za pierwszego PISu) sporów lustracyjnych, że wszystkie najważniejsze teorie moralne wytworzone przez filozofię Zachodu zgodnym chórem potępiają działalność donosicielską. Wiedział, że naraża się tym wystąpieniem obecnym wówczas na sali możnym filozofii opolskiej. Z prostotą odpierał ich ataki, wykazując ich miałkość, bo, o ile dobrze pamiętam, sens tych ataków sprowadzał się głównie zarzutów w rodzaju: „Pan tych czasów nie pamięta” albo „Co taki gówniarz może wiedzieć o PRLu” itd. Na zajęcia przychodził zawsze z otwartą, ale nie pustą głową. Krótko mówiąc: Mariusz Bodynek to człowiek poważny i inteligentny. Ale do rzeczy.

Mariusz przyjechał i wygłosił  w Muzeum Śląska Opolskiego wykład pt. Istnienie Boga. Dogmat wiary czy prawda rozumu. Towarzysząca mu Metafizyka Krąpca pozwalała snuć wielce prawdopodobne przypuszczenia na temat kierunku, w którym pójdzie jego rozumowanie. No i rzeczywiście, Mariusz starał się udowadniać istnienie Boga pojętego jako istota najwyższa, do której istoty należy istnienie. Prowadziłem tamto spotkanie, ale trudno mi się było skupić. Byłem niewyspany i roztargniony, które to roztargnienie prelegent wziął chyba za rodzaj rozdrażnienia. W każdym razie podczas dyskusji nie chciałem się pogodzić ze oplecionym pajęczynami rodem ze średniowiecza sposobem argumentowania prelegenta. A sposób ten był mniej więcej taki. Jeżeli jesteś gotów przyznać, że realnie istnieją jakieś przedmioty poza twoją świadomością, to będziesz musiał również uznać, że istnieje byt, do którego istoty należy istnienie, bo istnienie żadnego z przedmiotów poszczególnych samo się nie wyjaśnia. Podczas dyskusji twierdziłem, że prelegent nie może przypisywać ludziom żadnych poglądów na temat bytów, bo normalni ludzie nie posługują się słowem byt, bo to pojęcie nie ma swojej infinitacji itd. itd. Muszę się przyznać, że strzelałem trochę na ślepo, ale byłem uczciwy w tym sensie, że rzeczywiście coś mi się w tej argumentacji nie podobało. Dopiero po opuszczeniu murów Muzeum zrozumiałem o co mi chodziło, ale już było za późno wyjaśniać. Moje wątpliwości dotyczyły wniosku, do którego prowadziło Mariuszowe rozumowanie. Wnioskiem tym było stwierdzenie istnienia bytu, do którego istoty należy istnienie, która to istota jest gwarantem porządku nie tylko kosmicznego, ale i moralnego. To ostatnie wynika zresztą już z tego, co mówi on już na wstępie, wyjaśniając, że jeśli jego rozumowanie jest poprawne, to nie będzie to bez znaczenia dla uznania  istnienia porządku moralnego itd. Tym, co wydaje mi się tutaj wątpliwie jest nie samo istnienie świata realnego, a może i bytu, do którego istoty należy istnienie, ale to, że byt ten wielkim organizatorem świata. Czy byt w pełni samoistny nie mógłby być bytem niedoskonałym, dziurawym, królem niepokoju, rodzajem neurotycznego rodzica wybuchającego w chwilach słabości biblijnych rozmiarów gniewem na swoje nieświadome ukrytych przyczyn jego niezadowolenia potomstwo. To, co realne może przecież być niedokończończone, ułomne i pełne sprzeczności. Podobne podejrzenie rzucił na rzeczywistość porucznik Gregory, bohater Śledztwa Stanisława Lema:

Jeżeli świat nie jest rozsypaną przed nami łamigłówką, tylko zupą, w której pływają bez ładu i składu kawałki, od czasu do czasu zlepiające się przez przypadek w jakąś całość? Jeżeli wszystko, co istnieje, jest fragmentaryczne, nie donoszone, poronne, zdarzenia mają koniec bez początku albo tylko środek, sam przód albo tył, a my wciąż segregujemy, wyławiamy i rekonstruujemy, aż zaczynamy widzieć całe miłości, całe zdrady i klęski, chociaż naprawdę jesteśmy cząstkowi, byle jacy. Nasze twarze, nasze losy urabia statystyka, jesteśmy wypadkową ruchów brownowskich, ludzie to nie dokończone szkice, przypadkowo zarysowane projekty. Perfekcja, pełnia, doskonałość — to rzadki Wyjątek, zdarzający się tylko dlatego, że wszystkiego jest tak niesłychanie, niewyobrażalnie wiele! Olbrzymiość świata, nieprzeliczalna jego mnogość jest automatycznym regulatorem codziennej zwyczajności, dzięki niej uzupełniają się pozornie luki i wyrwy, myśl dla własnego zbawienia odnajduje i scala odległe fragmenty. Religia, filozofia są klejem, wciąż składamy i zbieramy rozpełzające się w statystykę ochłapy, żeby je złożyć w sens, jak w dzwon naszej chwały, żeby odezwały się jednym, jedynym głosem! Tymczasem jest tylko zupa. Matematyczny ład świata to nasza modlitwa do piramidy chaosu. [Stanisław Lem, Śledztwo]

Wiem, że byt doskonały nie może okazywać słabości, a niestałość, kłamliwość, gniew – wszystkie te rzeczy, które chcę mu przypisać nie zgadzają się jego doskonałością, bo oznaczają słabość właśnie. Tego nauczył nie Anzelm z Aosty. Ale czy żeby być żywym, nie trzeba być słabym na taki właśnie sposób? Czy doskonałość nie jest właściwością rzeczy martwych takich jak kamienie, i to bez względu na to, czy leżą przy drodze, czy wykuto z nich Pietę watykańską? Czy może w ogóle istnieć istota żywa skończenie doskonała? Czy Bóg doskonały nie jest Bogiem martwym? Czy do istoty bytu doskonałego nie należy to, że jest on w jakimś sense niekompletny, tak jak niekompletna jest Pietà Rondanini albo Contrapunctus XIV z Bachowskiej Sztuki fugi?

Co wy na to? Komentujcie pod tekstem, bo Mariusza chyba nie ma na facebooku, a chciałbym żeby włączył się do dyskusji. Macie tam moduł do komentowania Disqus, więc możecie lecieć kontem facebookowym, albo jakimkolwiek innym.

Macie tutaj zapis audio wydarzenia. Niestety jakość nie jest zbyt wysoka.